Czy tylko mi w ofercie producentów słuchawek z Androidem brakuje urządzenia o niewielkich rozmiarach, którego obsłużyć kciukiem ręki trzymającej ten telefon byłaby w stanie nawet kobieta?
Czy tylko mi nie podoba się to, że sklepowe półki zawalone są niemal siedmiocalowymi dachówkami, które jeszcze do niedawna nie mieściły się w kategorii smartfonów i – z uwagi na gabaryty – występowały w swojej własnej lidze, zwanej fabletami?
Jak ja bym chciał móc kupić 4,5 – 5 calowy smartfon z Androidem, z 4-8 GB RAM na pokładzie, ośmioma rdzeniami min. 2 GHz i 64-128 GB pamięci na pliki? Do tego wystarczająca bateria (2500-3000 mAh), wyświetlacz zabezpieczony szkłem Gorilla Glass i obudowa wykonana z aluminium…
Naprawdę żaden producent nie dostrzega takiej niszy w rynku? Apple jakoś potrafi klepać ajfony SE 2020 i inne siódemki czy mini. Ja nie potrzebuję cali! Ja chcę poręczności! Chcę trwałości i wydajności w niewielkiej obudowie, a fakty są takie, że w sprzedaży co mocniejszy i nowszy sprzęt, to większy.
Wkurza mnie ten brak wyboru. Ponad 4 lata temu kupiłem Moto G 5 Plus z 3 GB RAM i gdyby nie wyświetlacz pęknięty w taki sposób, że nie było tego w ogóle widać i wyszło to dopiero przy podejściu do wymiany zdychającej baterii, to nawet nie rozglądałbym się za nowym telefonem. A tak to poszedłem do sklepu po nowego smartfona i wszystko, co jakąś tam wydajność i sensowny aparat miało, to ledwo mieściło mi się w kieszeni.
Czy rynek i kieszenie konsumentów znowu muszą zapchać i wypchać się cegłami, by nagle wziąć i ruszyć w stronę miniaturyzacji – tak, jak to było na początku XXI wieku?
Na to wygląda… I wygląda też na to, że gdzieś tam po cichu zaczęto robić wszystkich w ciula, bo zamiast smartfonów – a jako takie przecież – zaczęto sprzedawać ludziom phablety.