Nie potrafię go sprzedać

Olympus E-1. Model ten na rynku zadebiutował w połowie 2003 roku. Swój egzemplarz mam od około 9-10 lat, bo dopiero na używkę było mnie stać. To był wspaniały aparat. Świetna ergonomia, prostota i trwałość – wręcz pancerność – konstrukcji. Na dzisiejsze czasy to jednak sprzęt praktycznie nieużywalny. Powolny, toporny, z fatalnym wyświetlaczem, kiepskim wizjerem, marnym autofocusem i całą masą wad, które użytkowników współczesnych aparatów mogą zjednoczyć w jednym pytaniu: “Jak to możliwe, że ten aparat był kiedyś flagowcem?

Ano dlatego, że posiadał wszystkie cechy profesjonalnego korpusu: magnezowy odlew, masa uszczelnień i przycisków zapewniających szybki dostęp do wszystkich potrzebnych ustawień, dodatkowy monochromatyczny wyświetlacz na górze. Sercem aparatu jest matryca CCD (firmy Kodak) o zawrotnej rozdzielczości 5 Mpx i użytecznej czułości ISO400, uzbrojona w naprawdę skuteczny system czyszczenia jej za pomocą ultradźwięków. Tylko co z tego? W 2018 roku to już rupieć, którego nic, tylko wziąć wpieprzyć do szafy i zapomnieć o nim. Bo sprzedać się nie da; nikt normalny juz tego nie kupi. Zdjęcia tym robić – ciężko. A oddać w cenie złomu, to się nawet nie chce. Niech więc leży.

Manualny przełącznik trybu autofocusa – mega wygodne rozwiązanie

I leży. W takim miejscu, do którego rzadko zaglądam i jeszcze rzadziej sięgam. Ale gdy już E-1 wezmę w dłoń, w której układa się tak idealnie, jak gdyby powstał na bazie jej odlewu, to nie umiem powstrzymać pragnienia, by włożyć doń akumulator, kartę, włączyć go i popstrykać trochę. A po wszystkim zgrać zdjęcia i znowu jak głupi jakiś jarać się tymi kilkoma pikselami na krzyż, ziarnem o analogowej strukturze i kolorami niczym z dobrego negatywu.

A kolory, to już w ogóle odrębna historia. Można sieknąć kilka klatek w serii w tym samym świetle, a i tak każda z nich będzie wymagała oddzielnej korekcji ekspozycji i balansu bieli… Jak by tego było mało, jedne z tych różnych klatek można można załatwić wspólnym presetem, ale inne na tych samych suwaczkach zrobią się jeszcze bardziej inne. Mordęga :)

Odkąd go mam, to tak już z tymi kolorami miał. Szczególnie mocno wyłazi to przy świetle sztucznym, ale i w dziennym potrafi przywalić suprise taki, że głowa mała. I wiecie co? Wkurwia to bardzo, ale jednocześnie powoduje, że kocham go! Za te potężne wady, które tak mocno kontrastują z zaletami, że aparat nie przestaje być jakiś, ma charakter, ma duszę i przy każdym kontakcie budzi emocje.

Maleńki wyświetlaczyk, na którym widać, że nic nie widać :)

Ten aparat jest prawie jak analog!

W wielu wpisach na tym blogu dawałem wyraz swojej tęsknocie za fotografią tradycyjną. Analogową. Tą z kliszą i musikiem, aby coś faktycznie umieć z aparatem zrobić. Staruszek Olek E-1 takie wrażenia z jazdy daje, ponieważ:
1. Gówniany wyświetlacz niby jest, ale obejrzenie, a już w szczególności ocena jakość zdjęcia, jest na nim niemożliwa. Trzeba wrócić do domu, zrzucić zdjęcia i dopiero wtedy wiadomo, co tam wyszło. Fotografujący może polegać tylko na światłomierzu. Histogram? Powodzenia na tym wyświetlaczu :)
2. Tempo fotografowania. AF jest w tym body tak beznadziejny (tylko 3 punkty w centrum kadru, z czego jako tako działa tylko jeden – środkowy), że czasem szybciej jest po prostu przełączyć na MF i ostrzyć ręcznie. Sam aparat też długo myśli, a raz na jakiś czas zdarza się mu stracić pamięć, tj. zresetować ustawienia albo zawiesić się.
3. Kolorystyka zdjęć. Matryca CCD Kodaka wypluwa takie zdjęcia, że podczas obrabiania ich czasem mam wrażenia, że ogarniam nie cyfrowe rawy, ale skany analogowego filmu. Nigdy nie widziałem tylu odcieni czerni, ile na zdjęciach z tej puszki.
4. Wybór czułości praktycznie żaden. Można pstrykać zarówno na ISO400 i mieć delikatne, przyjemne, kliszowe ziarno. Można przy tych samych pozostałych parametrach ekspozycji  to samo pstryknąć przy ISO100 i niedoświetlone o 2EV zdjęcie rozjaśnić później o te brakujące dwie działki – i wyjdzie na to samo. A nawet lepiej, bo w cieniach żadnego bandingu, natomiast w jasnych partiach bez prześwietleń.

Dość ubogi w informacje wyświetlacz, ale przynajmniej żadnych tematycznych i w pełni automatycznych trybów fotografowania, a do tego blokada pokrętła przed przypadkowym przestawieniem

E-1 daje mnóstwo frajdy tym, którzy lubią czasem pojeździć gratem. Fotografowanie tym aparatem, to taki trochę powrót do korzeni, ale bez tych wszystkich ceregieli związanych z żonglowaniem kasetami z filmem i wywoływaniem materiału później. Wszystko zapisywane jest na karcie, ale do obejrzenia dopiero w domu. Pamiętacie już ten moment, kiedy ciekawość “jak wyszły zdjęcia” zaspokojało dopiero wywołanie filmu i zrobienie odbitek? No właśnie :)

Jak więc taki cudowny w swojej ułomności aparat miałbym sprzedać? Gdy mnie zmęczy, to ląduje w szafie, by za kilka miesięcy znowu dać ogrom frajdy, którą naprawdę trudno wyrazić słowami. Wywaliłbym go w pierony, ale nie umiem. Trzymam więc jego i jeden obiektyw specjalnie pod niego i co jakiś czas bawię się w cyfrową fotografię analogową. Później odkurzam szafę, aby E-1 dalej dobrze się jej w niejleżało.

Subskrybcja
Powiadom o
guest

3 komentarzy
Wbudowane komentarze zwrotne
Pokaż wszystkie komentarze
PAWEŁ

Ja tak mam z wieżą :-) Była moim marzeniem i kupiłem ją za pierwszą wypłatę z 15 lat temu. Ciągle ją przestawiam to do kuchni to do garażu to do biura to jeszcze gdzie indziej ,ale nie oddam za nic w świecie :-)

Slawomir

I to jest ważna część naszego życia, Panowie!

Marek

Wesołe jest życie “staruszka”. U mnie podobnie. Zmęczony już najnowszymi puszkami co to wiedzą lepiej jak skorygować błędy podpiętej optyki lub nawet korygują błędy samego fotografa… zanabyłem… rocznik 2002… Sigma SD9 z matrycą 3 warstwową Foveon coś koło 3mpixel aps-c z krotnością x1.7 do Fulfrejma. Nie znam tego dziadka od OLy ale jeśli już mówimy o “analogowej” fotografii na matrycach cyfrowych… to serdecznie te Sigme polecam ;)