Zaorali piaskownicę

Wczoraj wzięło mnie na rozruszanie kości i rekreacyjną, 50-80 kilometrową przejażdżkę. Za dnia wiał silny wiatr, przez co gnaty rozruszałem piechotą, podczas kilkunastokilometrowego spaceru, z każdą kolejną setką metrów żałując, że nie ma warunków na rower. Ale… po północy mocny wiatr jakby zniknął, a wraz z jego zniknięciem ponownie pojawił się pomysł uskutecznienia rowerowej wyprawy.

Po pierwszych kilku kilometrach okazało się, że wiatr uspokoił się tylko lokalnie i pozornie. Po wjechaniu w obszar mniej zabudowany, wiało jak cholera. Mając na względzie niepewne zatoki, których ból wiele już razy dał mi się we znaki, postanowiłem odpuścić sobie niemal stukilometrowe harce na rowerze i zdecydowałem się nie przejażdżkę w wolniejszym tempie – w terenie zabudowanym. A konkretnie w terenie zabudowanym obiektami, które towarzyszyły całemu mojemu dzieciństwu. Ot, taka sentymentalna trasa na nabicie kilometrów i spalenie kalorii.

Po pokonaniu pierwszych kilkunastu kilometrów standardowej rozgrzewki wyruszyłem ku osiedlu i okolicom, w których spędziłem pierwszych osiemnaście lat mojego życia. Dokładnie osiemnaście + trzy tygodnie. Zjechałem ze starej obwodnicy (obecnie drogi 94) i ulicą Leśną, którą przed uzyskaniem pełnoletności setki razy zasuwałem na rozmaitych pelikanach, reksiach i innego rodzaju składakach (w tym kultowym wigry 3), podjechałem po blok, w którym kiedyś mieszkałem.

Dziś to blok z nową elewacją i stolarką, ale wokoło… 

W świetle mocnej, rowerowej lampki jawiły mi się strzępy obrazów, które w doskonałym stanie udało mi się zachować w pamięci! Porównywałem, a wspomnienia jak ulał nakładały się na to, co zobaczyłem na żywo.

Wokoło wszystkich czterech zewnętrznych ścian bloku nadal znajduje się chodnik, a na ów chodnik składają się te same płyty chodnikowe, które nosiły i mnie na dziecięcych nóżkach i moje dziecięce rowerki przed laty. Mało tego! W tym chodniku do dziś są dziury w tych samych miejscach i w tych samych miejscach nadal znajdują się dołki, które doskonale pamiętam i które do dziś niemal instynktownie umiem ominąć, bo dziecięcy rowerek przez długie lata musiał je pokonywać nieliczoną ilość razy, powoli i ostrożnie… Po pierwszym objeździe serdecznie się roześmiałem: po kilkunastu latach, które upłynęły od wyprowadzki, wszystko nadal doskonale pamiętam -wszystko jakby zapisane we krwi, w DNA…

Zamykając pierwszą rundkę doskonale znanym mi chodnikiem dookoła bloku, w którym uczyłem się chodzić, mówić, czytać i funkcjonować w społeczeństwie, szukałem w głowie kolejnych wspomnień. Tak oto przypomniał mi się…

Dąb! Leciwy już wtedy dąb, niemal walczący swego czasu o miejsce z kioskiem, w którym najpierw był spożywczak (w nim wypiłem pierwszą w życiu butelkę Pepsi-Coli – połowa w postaci piany wylała mi się przez nos), później był skup butelek, po nim szmatex, a po nim albo znowu skup butelek, albo już nic.

Korzenie wspomnianego dębu stanowiły pole do popisu dziecięcej wyobraźni! Gdy mój dziadek, po swoim wypadku samochodowym, dał mi odkształconą kierownicę z Opla Kadetta do zabawy, dwa korzenie owego dębu robiły za deskę rozdzielczą i siedzenie. Z innej strony tego samego drzewa trzy inne korzenie tworzyły kokpit dwuosobowej wyścigówki, pomiędzy “siedzeniami” której znajdowała się wajha hamulca ręcznego. Hamulca dziś już nie ma, ale pozostałe korzenie mogą robić za sportowe siedzenia-kubełki do dziś. Tylko czy dziś dzieciaki w podobny sposób się bawią?

Kolejne wspomnienie: piaskownica. A nawet dwie, przed tym samym blokiem. Pierwsza z nich, tuż przed klatką, pamiętająca czasy jeszcze przed moim narodzeniem (1983), w okolicach 1990 roku została zastąpiona drugą, usytuowaną nieco dalej. Myślę, że dziś, z dokładnością do 1-2 metrów byłbym w stanie odtworzyć położenie obydwu. Dziś żadnej z nich nie ma. Pozostał trzepak i studnia-żuraw, serwujący (wedle wiszącej na nim tabliczki) “wodę niezdatną do picia”. Może i niezdatną, ale skutecznie i obficie wypełniającą tworzone przez nas – obywateli piaskownicy – “potoki” z piasku ;)

Zawiedziony przejechałem się jeszcze innymi osiedlowymi, znanymi mi z dzieciństwa, traktami. Jedne z nich zostały kompletnie przebudowane, inne zaś, w niezmienionej postaci i formie (ahh, te stare płytki chodnikowe dużo starsze ode mnie), funkcjonują po dziś dzień.

Ogółem: wiele się pozmieniało. Nie ma piaskownic, które pamiętam. Teren po nich zaorano i posadzono trawniki. Ubyło ławek przed blokiem, na których przesiadywali dosłownie wszyscy. Sam blok – kiedyś taki okazały – dziś wydaje się być bardzo mały, a trawnik przed nim jeszcze mniejszy.Drzewa za to większe – szczególnie wspominany dąb, pod którego obfitością dziś trzeba się mocno schylać. Chyba długo nie postoi…

Jedynie te same, stare chodniki przypominają mi moje dzieciństwo i pozostały niezmienione przez ćwierć wieku. Bardzo przyjemnie mnie to zaskoczyło. Kiedyś pokonywałem je na malutkim rowerku typu Reksio, dziś na 26 calowym góralu. Niby inaczej, ale przeszkody z dzieciństwa zachowały się w komplecie!

Gdy się wyprowadzaliśmy stamtąd, byłem szczerze zadowolony. Opuszczałem osiedle, któree budowane w latach pięćdziesiątych XX wieku, po pięćdziesięciu latach swojego istnienia, w większości budynków nie posiadało dwóch zasadniczych rzeczy: porządnej termomodernizacji bloków (docieplenie, ogrzewanie) i konkretnej sieci multimedialnej.

Pomiędzy było mieszkanie z rodzicami w bloku z wielkiej płyty, a dziś mieszkam na swoim: blok ocieplony, a sam (we własnym zakresie) grzeję, jak mi pasuje i korzystam z najlepszego łącza, jakie mogło mnie w tej części Podkarpacia się przytrafić – szybkiego, symetrycznego łącza, które – co stwierdzam po niemal trzech latach korzystania – po prostu się nie psuje (dzięki MT-Net! :*).

Teraz też i na starym osiedlu docieplono bloki, a mój dostawca neta  wszedł tam ze swoimi światłowodami. Cieszy mnie to, ale już nie tęsknię za starym. Swoje tam przeżyłem i zajebiście miło jest od czasu do czasu przywołać tamte wspomnienia. Przejażdżka w wieku 32 lat chodnikiem, po którym śmigałem trzykołową “Agatką”, a później uczyłem się równowagi na rowerku z parą bocznych kółek do nauki jazdy, by po przesiadce na większy rower Wigry 3 bić rekordy prędkości na tym samym, przyblokowym, nierównym chodniku, sprawiła, że poczułem, jakbym właśnie definitywnie zamykał pewien etap swojego życia.

Sprawdziłem po latach, spróbowałem, porównałem… Wszystko wydaje się inne, choć detale pozostały, to całość sprawia już wrażenie obcej. Rozumiem, akceptuję i godzę się z tym wszystkim, co zobaczyłem.

Poza jednym.

Czemu, kurwa, moją piaskownicę zaorano? Przestała być potrzeba? Komu przeszkadzała? Wymarli ci, którzy za moich czasów potrafili się zebrać i skutecznie oprotestować głupie zapędy administracji osiedla? Nie ma dzieci, które by ją wypełniły? A może dzieci dowożone są do piaskownic autobusami, za unijną kasę?

Fakt faktem: piaskownicy nie ma. Jest trawnik. Piaskownicę zaorali. I wycięli drzewo – kultowy słupek bramki, na której 3/4 osiedla trenowało strzały główką.

Coś się definitywnie skończyło.

Subskrybcja
Powiadom o
guest

2 komentarzy
Wbudowane komentarze zwrotne
Pokaż wszystkie komentarze
Jakub Milczarek

Właśnie dla takich tekstów zaglądam na Twój blog…

Janek

Jakie piękne i jakie….polskie. Teraz wszytsko ma być pod linijkę i zgodne z certyfikatem unijnym, a nie tam głupia piaskownica z piaskiem bez atestu….